nasiąka przestrzeń watą mgieł,
lawina deszczu w dół pędzi,
stoję jak słup, sam nie wiem gdzie,
na skał wodnistej krawędzi
natrętny wiatr omiata mnie,
chce zrzucić z grani swym świstem,
nabiera tchu i dźwięcznie dmie
wprost w turni trąby strzeliste
parawan chmur okrywa staw,
rozmywa szczytów twarze,
ziarnisty grad tysiącem braw
rozbija gór ołtarze
ja stoję tam wtulony w biel,
przygarniam dłonią skały
i wtapiam się w głęboki żleb
jak sosny pień skarlały
i nie ustaje burzy gniew,
wichru złowieszcze świsty,
czuję jak płynie woda – krew
żyłami mik srebrzystych
wypełza z chmur doliny wąż,
ogląda mnie z daleka,
do ludzkich gniazd szmat drogi wciąż,
w więzieniu z głazów czekam
aż słońce wtargnie w biały mrok,
w dół zwali lepkie mury,
mgły mleko spije z zielnych łąk,
uwolni mnie i góry